Gdy 20 prawie lat temu przeprowadziłem się z Polski na ziemię swych przodków – Galicję Wschodnią – nie bardzo rozumiałem dumy, z jaką wielu jej mieszkańców akcentowało fakt, że Ukraina wybiła się na niepodległość „bez jednego wystrzału”.
No cóż, niech i tak będzie, myślałem z jednoczesnym wszak powątpiewaniem, czy aby jest to duma zasłużona, a niepodległość nie iluzoryczna. Tym bardziej, że gołym okiem widać było, iż pod szyldem „wolność, niezależność, demokracja i wolny rynek” nagle wyrastają niebotyczne fortuny, a szary lud popada w nędzę nijak nie dającą się usprawiedliwić kosztami transformacji ustrojowej; błyskawicznie zaistniałe i rażąco wielkie rozwarstwienie egalitarnego w poprzednim ustroju społeczeństwa, nie mogło się dokonać uczciwie.
Klęska doktryny o wyższości gospodarki nakazowo-rozdzielczej nad wolnorynkową, stworzyła warunki do zmian ustrojowych w państwach realnego socjalizmu. Spośród krajów obozu moskiewskiego najwcześniej i najsolidniej przygotowywała się do nich intelektualna elita antykomunistycznej opozycji w Polsce. Dzięki temu, a także w związku z masowo wyrażaną dezaprobatą dla reżimu (czemu towarzyszył niejeden wystrzał!), transformacja czerwonego PRL w biało-czerwoną RP przebiegła dość sprawnie i uczciwie. Inaczej, niestety, rzecz się miała w ZSRR, a szczególnie w jej największych republikach – Rosji i Ukrainie.
Szansa łatwego wzbogacenia się poprzez quasi prywatyzację majątku państwowego, który wbrew bałamutnym teoriom o społecznej własności był de facto niczyj, stała się dla zmęczonych jałowym dzierżeniem władzy funkcjonariuszy sowieckich ponętną alternatywą ewentualnej obrony skompromitowanego i zbankrutowanego realsocjalizmu. To dzięki tej właśnie szansie dawni apologeci komunizmu nagle się przeistoczyli w demokratów całą gębą i ogłosili wolność polityczną i ekonomiczną.
Zapanowała euforia – ludzie przez dziesięciolecia intelektualnie oszukiwani i fizycznie zniewalani, nagle mogli zachłystywać się wolnością, żyć według własnych upodobań. Mało komu jednak przyszło na myśl, że bezpieczeństwo indywidualnej egzystencji może zaistnieć tylko wtedy, gdy prozaicznym działaniom bytowym towarzyszą zabiegi o zaistnienie mechanizmów społecznej kontroli władzy i struktur zapewniających bezpieczeństwo narodowe. Niestety, ludzie jeszcze nie doszli do tego, że aby być kowalem swojego losu nie wystarczy skrobanie własnej rzepki; zajęci sobą nie rozglądali się krytycznie wokół. A byłoby na co - oto pod pretekstem transformacji ustroju, świeżo upieczeni „demokraci” dokonywali zawłaszczeń tłustych kąsków narodowego bogactwa, a obok grubych przekrętów rozkwitła przedsiębiorczość szarej strefy i zwykłe złodziejstwo, w tym także - o zgrozo! - rozkradanie uzbrojenia armii.
Przejmowanie majątku narodowego przez byłych jego zawiadowców na zasadzie prywatyzacji za symboliczną kopiejkę, politolodzy nazwali uwłaszczeniem nomenklatury. Zjawisko to wystąpiło we wszystkich krajach postkomunistycznych. Podczas gdy w Polsce niezdrowe apetyty aparatczyków zostały szybko spacyfikowane różnorakimi mechanizmami odstręczającymi, to bez wyraźnego skrępowania mogły się one sycić w innych krajach postsocjalistycznych, szczególnie obficie w Rosji i na Ukrainie. Klimat przyzwolenia dla korupcji i złodziejstwa stał się w tych państwach nową, podskórnie obowiązującą, ideologią.
Nowa „ideologia” wygenerowała strukturę władzy podobną do funkcjonującej w realsocjalizmie – wtedy i teraz jest to piramida, w której poszczególne ogniwa tworzą zależne od jej głowy gremia. Jest jednak wielka różnica jakościowa - kiedyś piramida ta była zbudowana w większości z oddanych utopijnej idei bałwanów oraz wiernopoddańczych kreatur zadowalających się drobnymi przywilejami, dziś natomiast są to inteligentni biznesmeni i menedżerowie, odpłacający się „górze” za zajmowanie intratnych pozycji i osobiste bezpieczeństwo sowitymi daninami. Tamten model był prostackim „patentem” Lenina (dyktatura przewrotnie określana centralizmem demokratycznym), ten zaś od dawna jest praktykowany w krajach autorytarnego kapitalizmu i często zwany kleptokracją (rządami złodziei). Obydwa reżimy bazują na kłamstwie – pierwszy o rzekomym ludowładztwie, drugi o demokracji. Tamten był niereformowalny, ten tak, ale zapewne poprzez długotrwałe i trudne procesy.
Gdy po Majdanie’2014 Putin nazwał Janukowycza złodziejaszkiem, nie oznaczało to napiętnowania haniebnych praktyk prezydenta zaprzyjaźnionego państwa, bynajmniej – to był pogardliwy zwrot bossa wobec swojego człowieka po spartaczonej przez niego robocie. Niedawno rząd Ukrainy ogłosił walkę z korupcją, co jest warunkiem finansowania państwa przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Ta „deklaracja czystości” Kijowa jest zapewne bagatelizowana przez Kreml jako niewykonalna obiecanka, ale w przypadku jej rzeczywistego wdrożenia stanie się grzechem śmiertelnym wyznawcy wspólnej „religii”. Czy w związku z tym dotychczasowe podpalanie Ukrainy zmieni się w pożar? Nie sądzę – na popiele pieniądze nie rosną. Putin, i ewentualnie jego następcy, będzie próbował zmienić głowę ukraińskiej piramidy na taką, dzięki której Ukraina wróci do „rodziny”. Będzie ten cel realizować za pomocą nękania wojną hybrydową, szantażem gazowym, intrygami poprzez agenturę etc.
Jeśli Ukraińcy wytrzymają nękanie i nie zboczą z kursu na europejskie wartości, wtedy staną się autentycznie wolni i suwerenni. W tym dziele mają wsparcie demokratycznych sił świata zachodniego, a konkretnie mówiąc ludzi z poczuciem elementarnej przyzwoitości. Nie jest to łatwe w sytuacji zglobalizowanej gospodarki – gęste międzynarodowe powiązania biznesowe nie pomagają w stosowaniu przeciw Rosji sankcji odżegnujących ją od agresji, od gwałcenia międzynarodowego prawa, od podpalania cywilizacji. Mimo jednak przeróżnych przeciwwskazań, front państw wspierających Ukrainę jest tak liczny, że nie sposób sobie wyobrazić, by nie zaowocował pozytywnie.
Adam JERSCHINA
źródło: Dziennik Kijowski
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Dodaj komentarz Odśwież
Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez