Po polsku? Możemy rozmawiać po polsku — śmieje się pani Maria, choć każde słowo wymawia tak miękko i okrągło, jak mówią wszyscy najstarsi Ukraińcy. Maria Nazarowicz ma 84 lata i piękny uśmiech. Ciekawe, po kim go odziedziczyła: po ojcu Antonim, czy po mamie Julii… — …mama była z domu Szumada — mówi pani Maria. — Moja wieś to Żurawce koło Tomaszowa Lubelskiego. Przed wojną: powiat Rawa Ruska, województwo Lwów.
Moje najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa? Szkoła. Lubiłam chodzić do szkoły w Żurawcach, mimo, że miałam daleko. Wioska miała siedemset numerów, a nasz dom miał numer siedem… już po numerach widać, jaka to musiała być odległość! Dwa kilometry — uśmiecha się pani Maria. — Szkoła była w „centrum”, tam, gdzie cerkiew, druga szkoła, czytelnia Towarzystwa „Proswita”, mleczarnia, sklep. Oczywiście, w szkole uczyliśmy się po ukraińsku, dopiero potem, po wojnie zaczął obowiązywać rosyjski.
Ukochana wychowawczyni Marysi Szumadówny, Tatiana Szmatucha, nie miała lekko: w klasie było 42 dzieci.
— Trzy rzędy ławek! — wspomina pani Maria. — Pamiętam też dyrektora: Tadeusz Chmil. To była nauczycielska rodzina. Uczyła też jego żona i córka. Najbardziej lubiłam czytać. Ja po prostu kochałam czytać.
Ukochana wychowawczyni Marysi Szumadówny, Tatiana Szmatucha, nie miała lekko: w klasie było 42 dzieci.
— Trzy rzędy ławek! — wspomina pani Maria. — Pamiętam też dyrektora: Tadeusz Chmil. To była nauczycielska rodzina. Uczyła też jego żona i córka. Najbardziej lubiłam czytać. Ja po prostu kochałam czytać.
Płakaliśmy. Z żalu za tym, co zostaje
i ze strachu przed tym, co nas czeka
i ze strachu przed tym, co nas czeka
Antoni i Julia Nazarowiczowie w Żurawcach mieli duże, dwudziestomorgowe gospodarstwo. Powodziło im się znacznie lepiej, niż większości mieszkańców wsi.
— Ludzie byli bardzo biedni. Od rana czekali koło domu, licząc, że zostaną przyjęci do pracy — pani Maria składa ręce. — Mój ojciec, weteran wojny „austrijskiej” (był ranny w rękę), miał wojskową emeryturę. Stać go było, by najmować ludzi w gospodarstwie.
Latem 1947 roku sielanka się skończyła. Marysia Nazarowicz miała dwadzieścia lat, kiedy przyszło jej złapać pod pachę swój najdroższy skarb — obraz Matki Bożej — i opuścić rodzinny dom. Przesiedlenie jej jej nie zaskoczyło. Akcja „Wisła” już trwała od kwietnia, wokół Żurawców, w Hrubieszowie, Sokalu, stały już same puste domostwa. Maria na pukanie do drzwi czekała z bratem Stefanem i jego rodziną. Rodziców i resztę rodzeństwa wcześniej wywieziono w głąb Ukrainy, pod Tarnopol.
— Nasz transport jechał ostatni. Wzięliśmy tylko jedzenie. A cóż mogliśmy na furmankę wziąć? Brat z bratową mieli dwuletniego synka… Wzięliśmy tylko to, co niezbędne. Krowę, konia. Musieliśmy dotrzeć do Bełżca. Właściwie nie wiadomo było, czemu bardziej płakać: z żalu za tym, co zostaje, czy z obawy przed tym, co nas czeka — mówi pani Maria i spogląda za okno. Jej oczy się szklą. Ale nie płacze.
— Ludzie byli bardzo biedni. Od rana czekali koło domu, licząc, że zostaną przyjęci do pracy — pani Maria składa ręce. — Mój ojciec, weteran wojny „austrijskiej” (był ranny w rękę), miał wojskową emeryturę. Stać go było, by najmować ludzi w gospodarstwie.
Latem 1947 roku sielanka się skończyła. Marysia Nazarowicz miała dwadzieścia lat, kiedy przyszło jej złapać pod pachę swój najdroższy skarb — obraz Matki Bożej — i opuścić rodzinny dom. Przesiedlenie jej jej nie zaskoczyło. Akcja „Wisła” już trwała od kwietnia, wokół Żurawców, w Hrubieszowie, Sokalu, stały już same puste domostwa. Maria na pukanie do drzwi czekała z bratem Stefanem i jego rodziną. Rodziców i resztę rodzeństwa wcześniej wywieziono w głąb Ukrainy, pod Tarnopol.
— Nasz transport jechał ostatni. Wzięliśmy tylko jedzenie. A cóż mogliśmy na furmankę wziąć? Brat z bratową mieli dwuletniego synka… Wzięliśmy tylko to, co niezbędne. Krowę, konia. Musieliśmy dotrzeć do Bełżca. Właściwie nie wiadomo było, czemu bardziej płakać: z żalu za tym, co zostaje, czy z obawy przed tym, co nas czeka — mówi pani Maria i spogląda za okno. Jej oczy się szklą. Ale nie płacze.
Oj, co tu było.
Chatka drewniana. Pokrzywy po komin…
Chatka drewniana. Pokrzywy po komin…
Pierwszy dojmujący strach pojawił się już w Lubyczy, gdzie po obu stronach drogi leżeli żołnierze. W Bełżcu zaczęła się dwutygodniowa gehenna w pociągu. Marysia i jej dwie koleżanki, Olha Hoła i Hania Predko (obie dziś już nie żyją), trafiły do bydlęcego wagonu.
— Jechałyśmy z sześcioma krowami, był upalny lipiec — mówi Maria Nazarowicz. — To było straszne. Ten smród… W Olsztynie byłyśmy 7 lipca, akurat na nasze święto, na Iwana (w ukraińskim kalendarzu liturgicznym — św. Jana — przyp. red.). Stanęliśmy na bocznicy. Wyskoczyłyśmy szybko łapać świeże powietrze, już nie można było wytrzymać. Nie pamiętam, ile czasu tam spędziłyśmy. Dużo. Przyszli wojskowi. Posypali nas takim białym proszkiem. Potem płukali.
— Jechałyśmy z sześcioma krowami, był upalny lipiec — mówi Maria Nazarowicz. — To było straszne. Ten smród… W Olsztynie byłyśmy 7 lipca, akurat na nasze święto, na Iwana (w ukraińskim kalendarzu liturgicznym — św. Jana — przyp. red.). Stanęliśmy na bocznicy. Wyskoczyłyśmy szybko łapać świeże powietrze, już nie można było wytrzymać. Nie pamiętam, ile czasu tam spędziłyśmy. Dużo. Przyszli wojskowi. Posypali nas takim białym proszkiem. Potem płukali.
Z Olsztyna żurawczan odprawiono do Łuczan (dzisiejsze Giżycko). Tu czekały furmanki. Nazarowiczom przydzielono transport do przygranicznych Rudziszek.
— Oj. Co tu było… Chatka drewniana. Pokrzywy po komin… Była tu już jednak rodzina z trojgiem małych dzieci. Bali się, siedzieli w środku, sparaliżowani niemal ze strachu. Oni byli z Kobylnicy. Ucieszyli się, że nie będą już sami. Mieszkaliśmy z bratem, bratową, jej mamą i jej bratem (jej ojca wywieziono na Syberię). Ciasno było. Po polsku nie mówiliśmy ani słowa. Wszyscy myśleli, że myśmy Niemcy!
Do cerkwi po raz pierwszy Nazarowiczom udało się pójść w Baniach Mazurskich.
— Oj. Co tu było… Chatka drewniana. Pokrzywy po komin… Była tu już jednak rodzina z trojgiem małych dzieci. Bali się, siedzieli w środku, sparaliżowani niemal ze strachu. Oni byli z Kobylnicy. Ucieszyli się, że nie będą już sami. Mieszkaliśmy z bratem, bratową, jej mamą i jej bratem (jej ojca wywieziono na Syberię). Ciasno było. Po polsku nie mówiliśmy ani słowa. Wszyscy myśleli, że myśmy Niemcy!
Do cerkwi po raz pierwszy Nazarowiczom udało się pójść w Baniach Mazurskich.
Julia Nazarowicz
odeszła w 1986
Mamę w Złotym Potoku (koło wsi Sokoliw w powiecie Buczacz na ukraińskiej Tarnopolszczyźnie) Marysia odwiedziła dopiero w 1956 roku. Tata już nie żył.
— Miałyśmy za sobą długi czas rozłąki… — pani Maria ociera łzy. Na chwilę zapada cisza. — Wcześniej, jeszcze mieszkając w Żurawcach, odwiedzałam rodziców i rodzeństwo w Złotym Potoku. To, co zobaczyłam tym razem na miejscu, było przerażające. Oni tam cierpieli głód, był nieurodzaj. I ten strach przed enkawedystami (a jak już ktoś miał kontakty z zagranicą, NKWD szczególnie miało go na oku). Jak przyjechałam, rano mama wybrała się do miasta kupić chleb. Małe dwa bochenki. Dla mnie, moich dwóch sióstr i brata. To była jedyna rzecz, jaką mogła zdobyć. Ale ludzie wokół byli bardzo dobrzy, wyjątkowo szczerzy. „Masz gości z Polski, to weź” — mówili przynosząc mleko.
Julia Nazarowicz odeszła w 1986 roku. Jak mówi pani Marijka, w czasie podróży na pogrzeb jedynym tematem był Czarnobyl.
odeszła w 1986
Mamę w Złotym Potoku (koło wsi Sokoliw w powiecie Buczacz na ukraińskiej Tarnopolszczyźnie) Marysia odwiedziła dopiero w 1956 roku. Tata już nie żył.
— Miałyśmy za sobą długi czas rozłąki… — pani Maria ociera łzy. Na chwilę zapada cisza. — Wcześniej, jeszcze mieszkając w Żurawcach, odwiedzałam rodziców i rodzeństwo w Złotym Potoku. To, co zobaczyłam tym razem na miejscu, było przerażające. Oni tam cierpieli głód, był nieurodzaj. I ten strach przed enkawedystami (a jak już ktoś miał kontakty z zagranicą, NKWD szczególnie miało go na oku). Jak przyjechałam, rano mama wybrała się do miasta kupić chleb. Małe dwa bochenki. Dla mnie, moich dwóch sióstr i brata. To była jedyna rzecz, jaką mogła zdobyć. Ale ludzie wokół byli bardzo dobrzy, wyjątkowo szczerzy. „Masz gości z Polski, to weź” — mówili przynosząc mleko.
Julia Nazarowicz odeszła w 1986 roku. Jak mówi pani Marijka, w czasie podróży na pogrzeb jedynym tematem był Czarnobyl.
Poznaliśmy się
dopiero tu
dopiero tu
Dymitra Nazarowicza (miał takie samo nazwisko, jak jego przyszła żona) Marysia poznała jako mała dziewczynka. Był kolegą jej brata. Kiedyś obaj razem pracowali w Niemczech. Dymitr przeszedł długą i ciężką drogę (zsyłka na Syberię) zanim trafił do Polski. Na Mazurach, gdzie zjechał za rodziną, spotkał już nie tę samą małą Marynię, ale piękną dorosłą pannę. Ślub wzięli w Olszewie Węgorzewskim.
— Nie pamiętałam go — uśmiecha się Maria Nazarowicz. — Właściwie, to tak naprawdę poznaliśmy się tu…
— Nie pamiętałam go — uśmiecha się Maria Nazarowicz. — Właściwie, to tak naprawdę poznaliśmy się tu…
***
— Czy lubię Mazury? Tak, lubię. A najbardziej Banie Mazurskie. Tam mieszkaliśmy szesnaście lat. To moja wieś — śmieje się pani Maria i dodaje z powagą: — Tak mówię, ale o własnych korzeniach nie zapominam. Jeśli ktoś pamięci o przodkach nie pielęgnuje, to… Boli. Ja wiem, że wam, młodym nie jest łatwo kultywować tradycji we współczesnym świecie, w mieszanych małżeństwach. Ja to rozumiem. Cóż, każde pokolenie musi zmierzyć się z czym innym.
Anna Styrańczak
a.styranczak@gazetaolsztynska.pl
a.styranczak@gazetaolsztynska.pl
Zobacz:
Komentarze (6) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Dodaj komentarz Odśwież
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez
nidziczanin #668722 | 79.124.*.* 11 maj 2012 13:24
gdyby nie akcja ,, Wisła'' to do dzisiaj byśmy słyszeli o prześladowaniach mniejszości narodowych tak , jak to było przed II wojną światową --- zwłaszcza z niemiecką mniejszością , która w znacznej części robiła krecią robotę względem Polski
Ocena komentarza: warty uwagi (4) ! odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)